Po ogłoszeniu wyroku TSUE w sprawie kredytów frankowych (C-260/18) dominuje przekonanie, że ich posiadacze mogą otwierać szampana. Oczywiście nie wszyscy i nie od razu, ale perspektywa stwierdzenia nieważności umowy kredytowej otwiera przed nimi szanse na wyplątanie się z pułapki zadłużenia na zaskakująco dobrych warunkach. Mnie jednak interesuje przede wszystkim sytuacja tych, którzy w pewnym momencie nie byli w stanie dłużej spłacać kredytów, w konsekwencji czego ich nieruchomości zostały zlicytowane przez komornika.
Sytuacja takich osób jest bardzo trudna. Egzekucje komornicze najczęściej były dokonywane na podstawie bankowych tytułów egzekucyjnych (BTE), którym sąd nadawał tylko klauzulę wykonalności. Samo wznowienie postępowania klauzulowego jest bardzo dyskusyjne, skoro jest to postępowanie o pomocniczym charakterze. Nawet zakładając, że jest to możliwe, to i tak można byłoby co najwyżej stwierdzić, że brak było podstaw do przeprowadzenia egzekucji w oparciu o BTE, gdyż nie było podstaw do jego wystawienia.
Ale skoro mieszkanie zostało zlicytowane, a nowy nabywca wpisany do księgi wieczystej, to czy skutki egzekucji są do odwrócenia?
Problem polega na tym, że nabycie w egzekucji jest nabyciem pierwotnym. Nabycie następuje na podstawie orzeczenia sądu o przysądzeniu własności. Osoba, która kupiła mieszkanie na licytacji komorniczej, nie może ponosić konsekwencji tego, że stwierdzono jakieś uchybienia w treści tytułu egzekucyjnego czy też w ogóle nie powinien być on podstawą wszczęcia postępowania. Nabywca nieruchomości jest chroniony. W przypadku egzekucji z jednej strony doszło do zubożenia kredytobiorcy, który utracił nieruchomość, ale z drugiej do jego wzbogacenia, dlatego że kwoty w części przypadającej bankowi zostały zaliczone na spłatę należności kredytowej. Tu powstaje skomplikowana sytuacja, bo wypłata przez komornika nastąpiła na poczet roszczenia o zwrot kredytu wynikającego z umowy. Natomiast jeżeli przyjmiemy, że umowa byłaby nieważna, to bankowi przysługiwałoby inne roszczenie: o zwrot nienależnego świadczenia (wypłaconego nienależnie kredytu). Na ogół będzie to kwota odpowiadająca temu, co bank rzeczywiście wypłacił kredytobiorcy, a nie na jaką wobec wzrostu kursu waluty opiewał BTE. Przykładowo bank wypłacił 200 tys. zł, a BTE wystawił już na 350 tys. zł. Innymi słowy można powiedzieć, że na skutek egzekucji bank dostał więcej niż mu się należało. Można więc stwierdzić, że odzyskane przez komornika pieniądze były nienależnym świadczeniem na rzecz banku.
Reklama
Ale w całości czy tylko w części różnicy pomiędzy kwotą wypłaconego kredytu a tą uzyskaną z egzekucji?
Według mnie w całości. Chyba że przyjąć teorię salda, która pojawia się w orzecznictwie. Ta linia orzecznicza polega na tym, że jeśli kredytobiorca spłaca kredyt, to nie powstaje roszczenie o zwrot nienależnego świadczenia, jeżeli kwota, którą kredytobiorca zapłacił bankowi lub którą od niego wyegzekwowano, jest nie wyższa od kwoty wypłaconej przez bank. Problem polega na tym, że teoria salda jest generalnie odrzucana w polskim prawie cywilnym, co znajduje potwierdzenia w przepisach o umowie wzajemnej. Za taką zresztą niektórzy uważają umowę kredytu. Jeśli umowa wzajemna jest nieważna, to zwrotowi podlegają świadczenia obydwu stron. Bank ma roszczenie o zwrot wypłaconej kwoty kredytu, a kredytobiorca – o zwrot zapłaconych rat i odsetek. I tu nie ma żadnego salda, lecz można zastosować co najwyżej potrącenie. Wracając do rozważanego przez nas przykładu, bankowi nadal przysługiwałoby roszczenie o zwrot nienależnego świadczenia, ale kredytobiorcy przysługiwałoby roszczenie o zwrot kwot przekazanych przez komornika bankowi z tytułu zwrotu kredytu.
Czy jakieś inne roszczenia mogłyby przysługiwać kredytobiorcy, który utracił nieruchomość, poza zwrotem tego, co wyegzekwował komornik?
Jeżeli przyjmiemy nieważność umowy, to pojawić się może odpowiedzialność z tytułu culpa in contrahendo. Bo skoro umowa była nieważna, to nie może powstać roszczenie z tytułu nienależytego jej wykonania. A klasyczny pogląd mówi, że w ramach roszczenia z culpa in contrahendo przysługuje tylko roszczenie o naprawienie szkody w zakresie tzw. negatywnego interesu umownego, obejmującego koszty, które strona poniosła, sądząc, że zawarła skutecznie umowę.
Jakie to przykładowo byłyby koszty?
To mogłyby być prowizja z tytułu zawarcia umowy czy opłata za wycenę nieruchomości dokonaną na potrzeby udzielenia kredytu.
A co z kosztami egzekucyjnymi, które poniósł jako dłużnik?
Komornik miał podstawę do ich pobrania, a poza tym nie może oceniać on zasadności tytułu wykonawczego. Odpowiedzialność odszkodowawcza komornika jest więc wykluczona. Były natomiast orzeczenia, z których wynikało, że jeżeli brak było podstaw do wystawienia BTE, to bank może ponosić odpowiedzialność odszkodowawczą za wyrządzoną szkodę wynikającą z art. 415 k.c. Na podstawie tego przepisu kredytobiorca mógłby żądać naprawienia szkody z tytułu poniesionych kosztów egzekucyjnych. Jednak i w tym aspekcie pojawia się pewna wątpliwość.
Mianowicie?
Bo co innego, jeżeli bank wystawia BTE ewidentnie bez podstawy prawnej – bo np. nie dopełnił warunków wypowiedzenia kredytu – a co innego, gdy stosował jakiś wzorzec umowy, która stała się nieważną dopiero na mocy orzeczenia sądu. Nawet jeżeli przyjmiemy, że stosowanie niedozwolonych postanowień umownych stanowi naruszenie prawa powodujące odpowiedzialność deliktową banku, to powstaje pytanie, czy szkoda wynikająca z egzekucji jakiegoś roszczenia jest normalnym następstwem stosowania takiej niedozwolonej klauzuli? Przyjęcie nieważności BTE byłoby bowiem konsekwencją stwierdzenia nieważności umowy kredytowej. O ile można próbować określić wysokość szkody, to czy będą spełnione przesłanki odpowiedzialności? Bo odpowiedzialność z art. 415 k.c. jest oparta na winie.
A jak się domyślam, będzie niezwykle trudno udowodnić bankowi, że działał w sposób zawiniony.
Jeśli wcześniej ważność umowy nie była kwestionowana, np. przez klienta banku, a nieważność została przez sąd stwierdzona dopiero wiele lat później, to miałbym wątpliwość, czy można mówić o zawinionym działaniu. Wiele zależy od konkretnego stanu faktycznego. Jeśli nie udałoby się wykazać winy bankowi lub związku przyczynowego, wtedy pozostanie kredytobiorcy jedynie roszczenie z tytułu nienależnego świadczenia.
Wychodzi na to, że ci kredytobiorcy, którzy mieli największy problem ze spłatą kredytu i w efekcie mieszkania stracili, nawet po korzystnym wyroku TSUE będą mieli najgorzej.
Niestety tak i to z dwóch powodów. Muszą wytoczyć powództwo i ponieść koszty postępowania, którego efekt nie jest pewny.
A na koniec może się okazać, że nawet jeśli uda się komuś odzyskać jakieś pieniądze od banku, to najpewniej będzie to kwota, która albo nie pozwoli na zakup jakiejkolwiek nieruchomości, albo ewentualnie będzie to np. mieszkanie o wiele mniejsze niż to, które zostało zlicytowane.
Zgadza się. Tymczasem osoby, które zaciągnęły kredyty frankowe i wciąż są właścicielami nieruchomości, doprowadzą do stwierdzenia nieważności umowy kredytowej, jednocześnie mogąc doprowadzić do stwierdzenia nieważności umowy ustanawiającej hipotekę. Większość umów była zawierana przed 2011 r., kiedy to w celu zabezpieczenia roszczenia o zwrot kredytu indeksowanego lub denominowanego zwykle ustanawiano na nieruchomościach hipoteki kaucyjne. Skoro roszczenie o zwrot kredytu nie powstało, bo umowa była nieważna, wpis hipoteki do księgi wieczystej podlega wykreśleniu, gdyż hipoteka nie powstała. Nie następuje to automatycznie, bo bank musiałby się zgodzić na wykreślenie hipoteki. W przypadku gdy bank się na to nie zgodzi, kredytobiorca będzie musiał wytoczyć powództwo o uzgodnienie treści księgi wieczystej z rzeczywistym stanem prawnym. Niemniej jednak tacy klienci banków zostają z nieruchomością, mają do zwrotu tylko część kredytu, a może nawet posiadają już kredyt spłacony w całości po ponownym przeliczeniu na złotówki. Więc po uporządkowaniu tych spraw są w dużo lepszej sytuacji od tych kredytobiorców, którzy nie byli w stanie w pewnym momencie unieść ciężaru zadłużenia i doszło do egzekucji. A przecież mogły być i takie przypadki, w których po zlicytowaniu mieszkania bank domagał się od nich dalszej spłaty, jeśli kwota uzyskana z egzekucji nie pokrywała narosłego na skutek wzrostu kursu franka zadłużenia objętego BTE.
Biednym zawsze największy wiatr w oczy.
Prawo nie zawsze prowadzi do sprawiedliwych rozstrzygnięć. Tym bardziej jeśli mówimy o prostowaniu sytuacji sprzed kilkunastu lat. W takich przypadkach trzeba wziąć jeszcze pod uwagę inne trudności, np. wynikające z okresów przedawnienia, o czym dotąd nie wspomnieliśmy. Jeśli egzekucja była prowadzona kilka lat temu, to mogło dojść do przedawnienia roszczenia deliktowego z art. 415 k.c. Roszczenie takie przedawnia się z upływem lat trzech od dnia, w którym poszkodowany dowiedział o szkodzie i osobie za nią odpowiedzialnej, jednak nie dłużej niż dziesięć lat od dnia, w którym nastąpiło zdarzenie wywołujące szkodę. Za chwilę może się okazać, że jeśli ktoś wytoczy powództwo o naprawienie szkody, to bank podniesie zarzut przedawnienia z art. 4421 k.c.
A czasy kryzysu to były lata 2008–2010.
Oczywiście te postępowania długo trwały, więc szkoda wyrządzona na skutek egzekucji mogła powstać później, ale za chwilę może się okazać, że ten dziesięcioletni termin upłynie. To samo dotyczy roszczeń z bezpodstawnego wzbogacenia. Początek biegu terminu przedawnienia takich roszczeń następuje w momencie, w którym wierzyciel najwcześniej mógł zażądać zwrotu nienależnie spełnionego świadczenia. A mówimy przecież np. o latach 2005–2006, kiedy podpisywano najwięcej umów. Jednak do pewnego czasu obie strony – bank i kredytobiorca – uważały je za skutecznie zawarte. Późniejsze stwierdzenie przez sąd nieważności umowy byłoby podobne do sytuacji, w której sąd unieważnia umowę, a nie stwierdza jej nieważność. Na to wskazywałaby także treść wyroku w sprawie Dziubak, w którym mowa jest o unieważnieniu umowy. Trudno teraz przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie praktyka orzecznicza.
Z drugiej strony byłoby niesprawiedliwe, gdyby ktoś, kto zaciągnął kredyt frankowy np. 12 lat temu na zakup mieszkania za 400 tys. zł, z czego w tym okresie spłacił 200 tys. zł, po stwierdzaniu nieważności umowy został z nieruchomością i nie musiał spłacać pozostałych 200 tys., bo roszczenie banku przedawnia się szybciej niż roszczenie kredytobiorcy. Konsekwencji tego nie poniosłyby wcale banki, jak się często sądzi, lecz pozostali depozytariusze. Płaciliby więc za to nawet ci, którzy w ogóle nie brali kredytów. Nie mówiąc o tym, że ci, którzy, nie chcąc ponosić ryzyka kursowego, wzięli kredyt w złotych, spłacali wyższe raty, a teraz wychodzą na frajerów.
A czy jest możliwa taka wykładania, by początkiem biegu przedawnienia był moment stwierdzenia nieważności umowy?
Każde inne rozstrzygniecie prowadziłoby do absurdalnych sytuacji. Wyobraźmy sobie, że kredyt był wypłacony pięć lat temu, a miałby być spłacany przez 30 lat. Do tej pory kredytobiorca spłacił załóżmy 1/10 kredytu. Jeśli teraz sąd stwierdzi nieważność umowy, to bank będzie miał roszczenie o zwrot nienależnego świadczenia, ale ono uległo przedawnieniu, bo termin wynosi 3 lata (jeśli termin ten liczyć od dnia wypłaty kredytu). Dłużnik nie musi więc nic zwracać. Co więcej, w stosunku do kredytobiorcy okres przedawnienia wynosi sześć lat (a w niektórych przypadkach sąd może zastosować stary – dziesięcioletni termin – red.), więc teoretycznie mógłby zażądać zwrotu wszystkich spłaconych rat i zostaje z czystą nieruchomością bez hipoteki. To się nie daje pogodzić z zasadami współżycia społecznego.
Czy w takich sytuacjach można nie uwzględnić zarzutu przedawnienia?
Biorąc pod uwagę absurdalność tych konsekwencji, wydaje się, że należałoby poszukiwać innego rozwiązania, które bardziej wyważałoby interesy stron. Może też zaistnieć sytuacja, w której sąd stwierdza abuzywność stosowanych klauzul umownych, następnie nieważność umowy, a roszczenie klienta wobec banku okazuje się (przynajmniej częściowo) przedawnione. Dlatego moim zdaniem najbardziej sensownym i sprawiedliwym rozwiązaniem byłoby przyjęcie, że przedawnienie biegłoby od momentu stwierdzenia przez sąd nieważności umowy i każda ze stron mogłaby dochodzić pełnej restytucji. To rozwiązanie można uzasadnić podobieństwem omawianej sytuacji do unieważnienia umowy. Niektórzy, np. prof. E. Łętowska, uważają, że uznanie umowy za nieważną wskutek zastosowania niedozwolonych postanowień umownych ma charakter konstytutywny. Ale stany faktyczne mogą być różne, np. spór sądowy z bankiem mógł już trwać od jakiegoś czasu, a klient już wcześniej mógł podnosić argument nieważności umowy. Albo może być i tak, że zanim sąd stwierdzi nieważność umowy z danym klientem, bank przegrał wcześniej kilka innych procesów dotyczących kredytów opartych na takich samych wzorcach. Zatem już od momentu stwierdzenia nieważności pierwszych tego typu umów bank powinien się liczyć z tym, że pozostałe umowy również są nieważne, a przyjęcie, że początkiem biegu przedawnienia byłby moment stwierdzenia nieważności w każdej indywidualnej sprawie, faworyzowałoby bank. Zatem ciężko znaleźć w pełni satysfakcjonujące rozwiązanie. Może wobec tego przedawnienie powinno być liczone od dnia wyroku TSUE? Orzeczenie TSUE nie tworzy nowego stanu prawnego. Nie jest ono jednoznaczne, a oceny skuteczności umowy musi dokonać sąd krajowy. To jasno wynika z wyroku w sprawie Dziubak. Trudno więc z tego powodu twierdzić, że w jakimś konkretnym przypadku strona musi się liczyć z tym, że jej umowa jest nieważna.