Mieszkam na warszawskim Mokotowie. Sąsiad z bloku wystawił mieszkanie na sprzedaż. 55 mkw., parter z ogródkiem i miejscem parkingowym. Cena za metr – 15 tys. zł. „Szaleństwo!” – pomyślałem. Jeszcze w 2015 r., gdy się tam wprowadziłem, cena za metr wynosiła w okolicy niecałe 8 tys. zł. Wzrost o 87 proc. Dlaczego aż tyle? Czy atrakcyjność tej lokalizacji aż tak wzrosła, odkąd otwarto pizzerię i nową drogę? W tym czasie mediana płac w Warszawie wzrosła o 30 proc. Skąd ta dysproporcja? Kogo na to stać?
Zafrasowany spojrzałem na Twittera, gdzie jeden z moich zacnych kolegów ekonomistów podaje trop do rozpracowania zagadki rosnących cen nieruchomości w Polsce – bo przecież fenomen ten nie dotyczy tylko Mokotowa. Ceny rosną średnio w tempie 7–8 proc. rocznie. „Zagraniczne fundusze inwestycyjne” – oto odpowiedź tego ekonomisty. Wykupują spekulacyjnie mieszkania, podnosząc ich ceny. Fundusz NREP ze Skandynawii chce w ciągu pięciu lat wykupić w polskich miastach 10 tys. lokali. Nieocenione algorytmy social mediów wkrótce podsuwają mi kolejnego winnego: wynajem krótkoterminowy przez platformy typu Airbnb. Gdy rośnie liczba takich ofert, spada liczba mieszkań wynajmowanych długoterminowo lub zamieszkanych przez właścicieli. Aż ręka sama się rwie do podpisania petycji, by „rząd coś z tym zrobił”. A może to nie takie proste? Postanowiłem drążyć dalej. Poniżej wyniki „śledztwa”.
Ach ci spekulanci...
W lipcu 2021 r. w piśmie „Journal of Urban Economics” ukazał się artykuł na temat efektu niedawnego wprowadzenia restrykcyjnych ograniczeń najmu krótkoterminowego w 18 z 88 miast hrabstwa Los Angeles. W wyniku regulacji liczba ofert tego rodzaju spadła o 50 proc., a ceny mieszkań i czynszów – o 2 proc. Z badania wynika, że w szczególnie atrakcyjnych lokalizacjach – np. w okolicy Alei Gwiazd – wynajem przez Airbnb podnosił ceny nieruchomości aż o 15 proc.