Spółdzielnia Mieszkaniowa „Bródno” jest jedną z największych w Polsce. 140 ha, zarząd nad ponad 200 blokami z betonowej płyty. Około 30 tys. członków i 80 tys. mieszkańców. Więcej tu ludzi niż w Gnieźnie, Ostrowcu Świętokrzyskim, Suwałkach czy Białej Podlaskiej. Prezesa spółdzielni można więc porównać do prezydenta średniej wielkości miasta. Obraca też porównywalnym majątkiem, idącym w miliony złotych. Ma możliwość zatrudniania setek osób, zlecania prac firmom, zawierania kosztownych kontraktów. Jest co dzielić.
Prezesem „Bródna” jest Krzysztof Szczurowski. Na stanowisku od ćwierćwiecza. Zmieniał się ustrój Warszawy, zmieniali się jej prezydenci, zmieniały się przepisy prawa. Szczurowski trwa na posterunku. Jego dobrym znajomym jest Sławomir Antonik. Przez lata działacz spółdzielczy „Bródna”, obecnie burmistrz dzielnicy Targówek, wybrany dzięki głosom radnych klubów spółdzielni (ma ona nawet klub radnych) oraz lokalnej Platformy Obywatelskiej.
W zwykłych spółdzielcach od lat narastał gniew. Narzekają, że czynsze są coraz wyższe, remontów jak na lekarstwo, a zarząd spółdzielni oderwał się od ludzi. Przez kilka lat było to tylko gadanie, z którego nic nie wynikało. W ostatnich tygodniach jednak doszło do przesilenia.
Reklama

Nieusuwalny prezes

Model zarządzania SM „Bródno” jest skomplikowany. Realną działalność na co dzień prowadzi zarząd. O tym, kto w nim będzie, decyduje rada nadzorcza. A tę powołuje walne zgromadzenie spółdzielców na trzyletnią kadencję. Kandydatów do niej nie może jednak zgłosić zwykły spółdzielca. Robią to rady osiedla – w SM „Bródno” są cztery. I w ostatnich tygodniach przypadł czas wyboru członków właśnie rad osiedli. Rzecz to o tyle istotna, że za kilka miesięcy, w czerwcu 2019 r., kończyć się będzie kadencja rady nadzorczej. Można powiedzieć, że to właśnie to, kto będzie w radzie osiedla – zwolennicy czy przeciwnicy prezesa – zdecyduje o tym, czy utrzymane zostanie spółdzielcze status quo, czy też dojdzie do wyczekiwanych zmian.
Wyborów do rad osiedli dokonują zebrania kolonii. Te zwoływał zarząd – wyznaczył je na przełom listopada i grudnia. Łącznie: kilkanaście spotkań, ostatnie powinno odbyć się 6 grudnia. Dzień po dniu, spotkanie po spotkaniu, okazywało się, że kandydaci sprzyjający prezesowi z kretesem przegrywają. W przeddzień ostatniego głosowania było już jasne, że jedna z rad osiedli zostanie przejęta przez ludzi niechętnych Krzysztofowi Szczurowskiemu. W innych gra toczyła się do końca, lecz ekipa obecnego prezesa była na gorszej pozycji.
Kilka godzin przed ostatnimi zebraniami wyborczymi pracownicy administracyjni spółdzielni zaczęli dzwonić do ludzi, a gospodarze domów wywieszać na klatkach ogłoszenia. W skrócie: procedura wyborcza zostaje przerwana, a wyniki tych wyborów, które już zostały przeprowadzone, są anulowane. Decyzję podjęli prezes zarządu Krzysztof Szczurowski i dwoje zastępców: Barbara Estkowska oraz Cezary Sierpiński. Powód? Udało im się skutecznie zarejestrować nowy statut spółdzielni w Krajowym Rejestrze Sądowym. A o rejestracji – jak przekonują – dowiedzieli się dopiero ostatniego dnia wyborów.
Aby wyjaśnić, o co chodzi, muszę wrócić do czerwca 2018 r. W dniach 4–7 czerwca odbyło się walne zgromadzenie spółdzielców. Drużyna prezesa miała na nim większość. W jaki sposób ją osiągnęła, pisałem na łamach DGP pod koniec czerwca: „Tomasz Szynkiewicz, aktywista społeczny w Spółdzielni Mieszkaniowej «Bródno» twierdzi, że walne zgromadzenie, które się właśnie w spółdzielni skończyło, przypominało farsę i ze szczegółami opisuje jego przebieg. – W SM «Bródno» walne zgromadzenie odbywa się w budynku, który znajduje się blisko 10 km od osiedli, w których mieszkają ludzie. To skutecznie zniechęca wiele osób do przybycia – twierdzi. Od lat prezes spółdzielni broni się przed tym, by organizować obrady na Bródnie, czyli tu, gdzie spółdzielcy mieszkają. Wielu mieszkańców składa o to apele, jednak kierownictwo jest nieugięte. Oficjalny powód? Na Bródnie nie ma sali, która byłaby w stanie pomieścić wszystkich chętnych.
Ale to dopiero początek. – Na ostatnim walnym było kilkunastu Ukraińców lub Białorusinów, którzy zajmują się zielenią na spółdzielczych terenach. Kiepsko mówili po polsku, więc wyznaczona przez kierownictwo spółdzielni osoba pokazywała im, kiedy mają podnosić rękę – opowiada jeden z obecnych na zgromadzeniu. Chodzi o to, że według ustawy osoba, która nie planuje iść na walne, może wysłać swojego pełnomocnika. Okazuje się, że gospodarze domów zbierają pełnomocnictwa od niezainteresowanych osób. Tacy «pełnomocnicy», a także niemal wszyscy pracownicy spółdzielni, są przez zarządy obowiązkowo wysyłani na walne. Jeśli więc nawet zbierze się grupa lokatorów chcących skorzystać ze swoich praw i mieć wpływ na wyniki głosowań, nie ma zwykle szans z «drużynami prezesa». Zwłaszcza gdy mowa o spółdzielniach molochach, takich jak SM «Bródno»”. Inna kwestia, że prezes Szczurowski nie musiał organizować licznej ekipy. Nie był to przecież rok wyborczy, a zatem zainteresowanie spółdzielców było niewielkie.
Podczas walnego zgromadzenia przegłosowano nowe brzmienie statutu spółdzielni, czyli najważniejszego aktu dla każdej kooperatywy. W nim zaś przemycono przepis, który stanowi, że czteroletnią kadencję rad osiedli wydłuża się do lat pięciu. I dotyczy to nie tylko przyszłych sytuacji, lecz także trwającej. Mówiąc prościej: nowy statut przewiduje, że wydłużenie kadencji organu nastąpi w jej trakcie; tak by osoby piastujące stanowiska zajmowały je o rok dłużej.
Mieszkańcy postanowili zaskarżyć nowy statut (odpowiednią uchwałę walnego) do sądu. Zrobili to w lipcu 2018 r., wskazując jednocześnie w powództwie, że żądają zabezpieczenia – tak by bezprawne przepisy nie były realizowane. Do dziś sąd się tą sprawą nie zajął. Za to inny sąd – rejestrowy – 30 listopada, czyli w trakcie trwania procedury wyborczej do rad osiedli, zarejestrował nowy statut. Zarząd spółdzielni uznał więc, że wybory stały się zbędne, skoro wreszcie zaczął obowiązywać przepis o wydłużeniu kadencji rad osiedli.
Teraz wrócę do 6 grudnia 2018 r. Mimo że mieszkańcy wiedzieli, iż wyborów nie będzie, tłumnie zgromadzili się przed siedzibą zarządu spółdzielni. Przyszły – jak dowiadujemy się z listy obecności, którą spółdzielcy sporządzili – 84 osoby. W ten sposób chciały one zaprotestować przeciwko odwołaniu ostatnich zebrań i anulowaniu wyników poprzednich. Przez ponad dwie godziny grupa stała na ulicy, mimo że temperatura wynosiła jeden stopień Celsjusza. Prezes, który wychodził z pracy, stwierdził tylko, że nie będzie rozmawiał z mieszkańcami, może co najwyżej porozmawiać z mediami, gdy te się do niego zgłoszą. Wiceprezes z uśmiechem na ustach dodał, że w Polsce jest państwo prawa, więc zamiast protestować na ulicy, ludzie powinni iść do sądu.
Z czasem część protestujących chciała się ogrzać w budynku spółdzielni, który był otwarty. Ochroniarz poinformował jednak, że nie ma zgody kierownictwa na wpuszczanie do siedziby mieszkańców. Kilka osób chciało wejść siłą, inni jednak uspokoili towarzyszy, przekonując, że nie można uciekać się do siłowych metod, a sam ochroniarz nie jest niczemu winien.
Dlaczego kierownictwo spółdzielni nie wpuściło spółdzielców do budynku, lecz trzymało ich na zimnie? Jak wyjaśnia Krzysztof Szczurowski, większość przyszła gardłować i narzekać. I nie było powodu nikogo wpuszczać do środka, skoro na drzwiach wisiała kartka, że wybory odwołano. Do grupy po kilkudziesięciu minutach przyjechała policja. Protestujący po kilku godzinach sami postanowili się rozejść. Większość zapowiadała, że nie zostawią sprawy.

Strach przed utratą etatów

Swoje racje mają spółdzielcy, swoje ma również prezes Krzysztof Szczurowski. Spotykam się z nim dzień po podjęciu decyzji o odwołaniu zebrań i anulowaniu wyborów. Pytam o powody. Prezes wyjaśnia, że jest związany prawem. A skoro sąd zarejestrował nowy statut, przewidujący wydłużenie kadencji trwających rad osiedli, to zarząd musiał uszanować to postanowienie. Jedynym wyjściem było anulowanie całej procedury wyborczej. – Przypominam, że o wydłużeniu kadencji zdecydowało walne zgromadzenie spółdzielców. Ja zaś odpowiadam przed radą nadzorczą. Gdybym postąpił wbrew decyzjom organów spółdzielni, naraziłbym się nie tylko na odwołanie, ale na dalej idącą odpowiedzialność pracowniczą – przekonuje Szczurowski.
– Okazuje się, że prezes spółdzielni, który zarządza nią od ćwierćwiecza, nic w niej nie może. Ważniejsi od niego są szeregowi członkowie rady nadzorczej, rady osiedla, a nawet pracownicy administracyjni. Sztuką jest przez 25 lat nic nie móc i przetrwać – kpi Adam Rymski, aktywista, który zdobył mandat w wyborach do rady osiedla dzięki poparciu niezadowolonych mieszkańców. I – jak podkreśla z uśmiechem – pozostawił w pokonanym polu kandydatów wskazanych przez prezesa.
Warto zaznaczyć, że członkowie rady nadzorczej i rad osiedli to często te same osoby. Wszyscy zaś – jak przekonują mnie mieszkańcy – są uzależnieni od prezesa. – Model działania jest prosty. Za bycie członkiem rady nadzorczej dostaje się ok. 2 tys. zł miesięcznie, za bycie w radzie osiedla kolejny tysiąc. Zaangażowanych obecnie jest wielu emerytów. Podporządkowują się decyzjom prezesa, bo zależy im na pieniądzach. Wiedzą, że jakiekolwiek nieposłuszeństwo może oznaczać pozbawienie stanowiska przez współtowarzyszy, którzy na wojnę z zarządzającymi spółdzielnią od kilkudziesięciu lat iść nie chcą – wyjaśnia jeden z członków spółdzielni.
Rozmawiam też z Bernardem Jankowskim, redaktorem naczelnym „Mieszkańca Targówka”. – Obecna sytuacja w SM „Bródno” jak żywo przypomina mi słowa Stanisława Anioła z „Alternatyw 4”. Rzekł on w jednym z odcinków: „Zanim przejdę do przedstawienia kandydatur do naszej nowej rady, chciałem państwa poinformować, że przed naszym zebraniem odwiedził mnie obywatel Winnicki, którego wszyscy dobrze znamy, i zobowiązał mnie do przekazania wiadomości, że z góry akceptuje wszystkie wyniki naszych demokratycznych wyborów. Oczywiście jeżeli będą zgodne z naszymi oczekiwaniami”.
Pytam, co jego zdaniem legło u podstaw decyzji o anulowaniu wyników wyborów: kwestie prawne czy chęć utrzymania stanowisk? – Panika, strach przed nieznanym, możliwość utraty etatów i dotychczasowych przywilejów to najprawdopodobniej główne przyczyny unieważnienia wyborów – uważa Jankowski.

Na bakier z logiką

Emocje sięgają zenitu, ale tak naprawdę mamy do czynienia ze sporem prawnym. Wybrani przez mieszkańców ludzie uważają się za pełnoprawnych członków rad osiedli. Zarząd ich nie uznaje, twierdząc, że w radach osiedli zasiadają ci, którzy w nich byli przez ostatnie lata i sprzyjali obecnej władzy. Kłopoty się skumulują w przyszłym roku, gdyż dwuwładza w radach osiedli może się przerodzić w dwuwładzę w spółdzielni. W polskiej spółdzielczości mieszkaniowej znane są przypadki, gdy kilka osób podaje się za prezesa zarządu. Regułą jest, że nic dobrego z tego nie wynika dla ogółu spółdzielców.
O to, jak sprawa wygląda od strony prawnej, pytam ekspertów: prof. Ewę Łętowską, pierwszą rzeczniczkę praw obywatelskich i sędzię Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku, oraz adwokata Radosława Płonkę, wspólnika w kancelarii Płonka Ozga, która specjalizuje się w prawie spółdzielczym.
Pytanie pierwsze: czy można wydłużyć kadencję organu, która już trwa?
– Takie założenie jest bardzo niebezpieczne. A tłumaczenie, że to walne zgromadzenie spółdzielni podjęło taką decyzję, jest wyjaśnieniem dla naiwnych – uważa prof. Ewa Łętowska.
– Nie mam wątpliwości, że kadencja takich organów, jak rada osiedla, może być wydłużona. Ale nie mam też wątpliwości, że taka zmiana musi być zmianą od kolejnej kadencji – stwierdza mec. Radosław Płonka.
Tyle że Krzysztof Szczurowski przekonuje mnie, iż nie ma przepisu ustawy, który by zabraniał wprowadzić taką regulację do statutu. A sąd rejestrowy przecież statut zarejestrował.
– Oczywiście, że nie ma przepisu, który by mówił, że zabronione jest wydłużenie kadencji organu spółdzielni podczas trwania kadencji – potwierdzają zgodnie prof. Łętowska i mec. Płonka. – Ale nie ma też przepisu, który by zabraniał pokazywania pośladków na ulicy patrolowi policji. Ale to, że jest to niedopuszczalne, można wyinterpretować z innych norm i zastosować normę, pod którą można podciągnąć taką sytuację – wyjaśnia obrazowo mec. Płonka.
Profesor Łętowska zaś dodaje, że podejście prezentowane przez prezesa Krzysztofa Szczurowskiego umożliwiałoby zabetonowanie stanowisk funkcyjnych w spółdzielni na długie lata. Wystarczyłoby przecież raz mieć większość na walnym zgromadzeniu i można by przegłosować wydłużenie kadencji wszystkich organów, w których posiada się aktualnie większość. – Dlatego konieczna jest tu wykładnia funkcjonalna. Rozsądny sąd powinien dojść do wniosku, że nie można czynić użytku z sytuacji, która prowadzi w praktyce do antydemokratycznego działania, do utrwalenia władzy w spółdzielni mieszkaniowej wbrew wiedzy i woli członków szeregowych – wyjaśnia. Przekładając słowa na literę prawa: skoro przepisy kodeksu cywilnego stosuje się do spraw nieuregulowanych prawem spółdzielczym, rozwiązania należałoby szukać w art. 5 kodeksu (odmawia on ochrony takiemu korzystaniu ze swoich praw, które naruszałoby zasady współżycia społecznego).
Pytanie drugie: na jakiej podstawie zarząd spółdzielni anulował wyniki wyborów, skoro żaden statut – ani poprzedni, ani nowy – nie przyznaje takiej kompetencji zarządowi.
Krzysztof Szczurowski wyjaśnia, że to zarząd zwoływał spotkania mieszkańców, którzy wybierali swych przedstawicieli. Dopytuję jednak, co z tego wynika. Fakt zwołania zebrania nie oznacza prawa do uznania uchwał podjętych przez zgromadzonych za nieważne. Pytam o podstawę prawną.
– Zdrowa logika – odpowiada prezes Szczurowski.
– Zdrowa logika nakazuje anulować wyniki wyborów? Zdrowa logika nakazywałaby demokratycznie uznawać wolę spółdzielców, a nie szukać sposobów na utrzymanie się przy władzy. Z faktu zwołania zebrań wybierających członków rad osiedli nie wynika uprawnienie do anulowania przez zarząd wyników wyborów przeprowadzonych przez te zebrania – wyjaśnia prof. Ewa Łętowska. I dodaje, że sprawa w świetle przepisów wydaje się jasna. W takiej sytuacji należałoby oczekiwać reasumpcji wyboru dokonanego w takim trybie, w jakim został dokonany. Można by też rozstrzygnięcie kwestii powierzyć nadzwyczajnemu walnemu zgromadzeniu spółdzielców jako najwyższemu organowi w każdej spółdzielni mieszkaniowej. – Nie może być tak, że zarząd zaczyna decydować o tym, które wybory dokonane przez ciała kolegialne spółdzielni są ważne, a które nie – zaznacza profesor.
Radosław Płonka zaś dopowiada, że sprawa w teorii wydaje się oczywista. Zarząd, by anulować wyniki wyborów, musi mieć ku temu podstawę prawną. Tej zaś ani w statucie, ani w prawie spółdzielczym nie ma, a więc należy uznać czynności podejmowane przez trio Szczurowski-Estkowska-Sierpiński za niewywołujące skutków prawnych. W praktyce wybrani przez mieszkańców członkowie rad osiedli zostali wybrani skutecznie, zaś nieprzeprowadzone wybory należy przeprowadzić. Wisienką na torcie jest to, że zarząd w swoim obwieszczeniu o anulowaniu wyborów powoływał się na statut, który nie był umieszczony ani na stronie internetowej spółdzielni, ani udostępniany mieszkańcom w siedzibie spółdzielni. To złamanie art. 8[1] ust. 3 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych oraz art. 31 prawa spółdzielczego. Prezes Krzysztof Szczurowski wyjaśnia, że wyłącznym powodem nieudostępnienia statutu było to, iż zawierał on drobny błąd techniczny, który trzeba poprawić. Mecenas Płonka podkreśla jednak, że powinno to być zmartwieniem zarządu, zaś nie może być kłopotem spółdzielców. I dodaje, że źle wygląda sytuacja, w której zarząd powołuje się na dokument, którego członkowie spółdzielni nawet nie mieli możliwości zobaczyć na oczy.
Ale tu pojawia się pytanie trzecie: i co z tego wszystkiego wynika? Faktem jest, że zarząd i rada nadzorcza, która tenże zarząd popiera, wyborów, w których ich przedstawiciele przegrali, nie uznają. Przychodzą do pracy, pobierają wynagrodzenie itd. Cały czas mówią niezadowolonym: idźcie do sądu.
– Cała sytuacja, niezależnie od jej oceny prawnej, dobitnie pokazuje problem polskiej spółdzielczości mieszkaniowej: spółdzielnie są dla zarządzających nimi przez dziesięciolecia, a nie dla mieszkańców. A gdy nawet ludzie się zbiorą i w demokratyczny sposób będą chcieli przeprowadzić zmiany, spotkają się z oporem wykorzystującym nadzieję na niewydolność sądów i prokuratury, które nie potrafią się zajmować tego typu sprawami – wskazuje prof. Ewa Łętowska.
Mieszkańcy przecież w tej konkretnej sprawie – nowego statutu – poszli do sądu już w lipcu. Nic z tego nie wynikło, bo sąd jeszcze nie zajął się sprawą. Spółdzielcy mogą teraz wnieść kolejne powództwo. W najlepszym razie wygrają za półtora roku. Ale ani czasu im nikt nie zwróci, ani też nie będzie już w praktyce o co walczyć, bo kolejne wybory do rady nadzorczej zostaną przeprowadzone na warunkach narzuconych przez zarząd. Oczywiście i te mieszkańcy będą mogli zaskarżyć do sądu. W optymistycznym scenariuszu wygrają około 2022 r. I tak wkoło.
Można powiedzieć, że pół roku temu wywróżyłem przyszłość. W jednym z tekstów opublikowanych na łamach DGP pisałem: „Wyobraźmy sobie, że walne zgromadzenie spółdzielców, a w praktyce «drużyna prezesa», przegłosuje przedłużenie kadencji zarządu, rady nadzorczej czy rady osiedla w trakcie jej trwania. Jest to w oczywisty sposób niezgodne z ustawą, a więc bezprawne. Spółdzielcy zaskarżają taką uchwałę do sądu. Po kilkunastu miesiącach wygrywają spór ze spółdzielnią (ta jest, jak to zwykle bywa, reprezentowana przed sądem przez świetnych prawników, opłacanych z pieniędzy spółdzielni, a więc z kieszeni wszystkich mieszkańców). Co wówczas robi kierownictwo? Najczęściej podczas najbliższego walnego wprowadza do porządku obrad uchwały o jednakowym brzmieniu z tymi, które sąd uznał za niezgodne z prawem. Przepychanki na salach sądowych mogą trwać latami, ale prezesi są w rzeczywistości nieusuwalni ze swych stanowisk. A koszty walki ponoszą zwykli spółdzielcy”.
– Zupełnie tego nie rozumiem. Poszliśmy z mężem na zebranie, wybraliśmy młodego aktywnego chłopaka, zamiast tych, co byli i nic dla nas nie zrobili. Nie mieści mi się w głowie, że można było tak ostentacyjnie zlekceważyć nasz wybór. Chyba kilka osób zapomniało, że spółdzielnia to my – komentuje Ewa Lipińska, mieszkająca od kilkudziesięciu lat na Bródnie.

*autor jest członkiem Spółdzielni Mieszkaniowej „Bródno”