Minister Michał Boni chce odwrócić rządową filozofię rozwoju kraju. Dotąd wierzył, że trzeba stawiać na metropolie, a one pociągną resztę. Teraz Boni przekonuje, że potencjał tkwi również w prowincji. A co jeśli te dywagacje głównego rządowego stratega nie mają większego znaczenia, bo tradycyjny podział na centrum i peryferie jest coraz bardziej sztuczny? I raczej zamazuje prawdziwe problemy, niż pomaga je rozwiązywać.
Na pierwszy rzut oka takie zdanie wydaje się obrazoburcze. Wszyscy mamy przecież przed oczami kolejne siatki statystyk nakładane na mapę naszego kraju. Weźmy choćby bezrobocie. W Warszawie wynosi ono według GUS 4,4 proc., a w odległym o trochę ponad 100 km powiecie szydłowieckim (pod Radomiem) sięga już 37,6 proc. W Poznaniu bez pracy jest 4,2 proc. mieszkańców, a w powiecie strzelecko-drezdeneckim (100 km na północny wschód od stolicy Wielkopolski) ten odsetek wzrasta do 25,6 proc. Tam zaczyna się gruby pas biedy i wykluczenia ciągnący się aż do Bałtyku: powiat choszczeński (28 proc. bezrobocia), drawski (25 proc.), świdwiński (25 proc.), łobeski (29 proc.). I jak tu nie wierzyć w żelazny podział na prężne metropolie i wykluczoną prowincję?
A jednak. Warto pamiętać, że statystki łatwo mogą prowadzić na manowce. Zestawiając z sobą tylko wskaźniki dotyczące bezrobocia w powiatach, wielu zjawisk w ogóle nie zauważymy. Na przykład tego, że na warszawskiej Pradze-Północ stopa bezrobocia jest trzy razy większa niż w Wilanowie. Z kolei na Ursynowie odsetek ludzi bez pracy jest dwa razy niższy niż na oddalonej o kilkanaście kilometrów Woli. A wszystkie z wymienionych miejsc to części jednej i tej samej Warszawy.
Jeszcze wyraźniej widać to na przykładzie statystyk dotyczących zdrowia, które być może lepiej niż bezrobocie oraz dochody oddają faktyczny poziom cywilizacyjnych różnic między regionami. – Tu wyniki kompletnie wymykają się stereotypom. Czyli dzieleniu naszego kraju na miejską i nowoczesną Polskę A i Polskę B prowincjonalną i zapyziałą – mówi nam Rafał Halik z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego. Z analiz prowadzonych od lat przez jego ośrodek wyłania się obraz dużo bardziej skomplikowany i nierzadko przeczący intuicyjnym sądom. Jak bowiem wytłumaczyć to, że polscy mężczyźni najdłużej żyją w województwie małopolskim (74 lata), a najkrócej w łódzkim (70 lat)? Z kolei gdy wziąć pod uwagę preferowany przez Unię Europejską wskaźnik lat przeżytych w zdrowiu (tzw. HLY), wychodzi, że najlepiej mieszkać nie w prężnych i bogatych Warszawie czy Poznaniu, lecz w położonym na uboczu województwie opolskim. – Jeszcze ciekawiej jest, gdy schodzimy głębiej i porównujemy z sobą mniejsze jednostki terytorialne, takie jak powiaty – twierdzi Halik. Nagle okazuje się bowiem, że wyjątkowo dobrze wypadają regiony uważane za absolutną Polskę B, na przykład... Podkarpacie. Nie broni się również stereotyp, że mieszkańcy polskiej wsi cieszą się generalnie złym stanem zdrowia. Chorują oni na przykład rzadziej niż mieszkańcy małych miast. Duże miasta są, owszem, zdrowsze. Ale i tu mamy zastanawiające wyjątki, takie jak choćby Łódź, gdzie zatrważająco wysoka jest choćby liczba udarów i wylewów.
Te zaskakujące wyniki statystyczne to tylko jeden z powodów, by ostrożniej patrzeć na tradycyjne przeciwstawienie sobie centrum i prowincji. Nie jest to jednak powód jedyny. Jeszcze większe znaczenie ma faktyczne zacieranie się granic pomiędzy metropolią i prowincją. Jak należałoby zakwalifikować 2,3 mln Polaków (dane GUS), którzy regularnie dojeżdżają do pracy kilkadziesiąt kilometrów? Tylko w Warszawie jest ich 500–600 tys. Czy są częścią świata prowincji (w której mieszkają), czy metropolii (gdzie zarabiają, ale i konsumują)? A może i jednego, i drugiego? Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Do tej liczby należy jeszcze dodać ogromną rzeszę ludzi, którzy na prowincji mieszkają i nawet tam pracują. Tyle że jednocześnie regularnie korzystają z wielkomiejskich uciech kulturalnych i konsumpcyjnych, stając się z punktu widzenia ekonomii ważną częścią tego świata. Umożliwia im to rewolucja komunikacyjna. Zarówno ta drogowa (w Polsce liczba samochodów osobowych wzrosła przez ostatnie 20 lat z 5,2 do 17,2 mln), jak i informatyczna pozwalająca łatwiej orientować się w repertuarze kin, teatrów czy ofercie centrów handlowych. Ilu jest takich Polaków? Dokładnie nie wiadomo. Pewnie kilkadziesiąt milionów. Ważne jest to, że z ich perspektywy górnolotna deklaracja, że teraz oto trzeba rozwijać miasta albo odwrotnie – należy przypomnieć sobie o peryferiach – jest dylematem pozornym. Z gatunku tych, czy należy myć ręce, czy raczej nogi. Jasne, że trzeba się starać robić i jedno, i drugie.
Największy wynalazek
Te dane nie bardzo pasują do ogólnie przyjętej narracji o triumfalnym pochodzie miasta przez najnowszą historię. Miasto to największy wynalazek w dziejach ludzkości. To dzięki niemu staliśmy się bogatsi, mądrzejsi, zdrowsi i bardziej ekologiczni – w ten sposób można streścić przesłanie 'Triumfu miasta", jednej z najgłośniejszych książek ekonomicznych 2011 r. Jej autor, wschodząca gwiazda amerykańskiej ekonomii, Edward Glaeser z Uniwersytetu Harvarda, dowodził, że nie ma lepszego sposobu na efektywne połączenie najważniejszych zasobów gospodarczych (kapitał, praca i pomysł) niż metropolia. Do podobnych wniosków doszli analitycy banku Credit Suisse, którzy wliczyli, że każdy wzrost poziomu urbanizacji (a więc liczby osób zamieszkujących miasta) o 5 proc. przynosi 10-proc. skok PKB na głowę mieszkańca. To jednak nie wszystko. W analizie można znaleźć również dowody, że szybki rozwój metropolii poprawia nie tylko zimne wskaźniki wzrostu, lecz także statystyki kapitału ludzkiego, poziomu edukacji czy zdrowia. Na dodatek im większy odsetek ludności mieszka w miastach, tym mniej szkody dla środowiska naturalnego powoduje statystyczny obywatel. Miejskie systemy energetyczne czy komunikacyjne są bardziej wydajne, a poziom świadomości ekologicznej wyższy niż na wsiach. Nawet w Chinach, Indiach czy Tajlandii.
Rezerwat dla słabszych
Przypatrując się tym danym, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że rewolucja urbanistyczna, która rozegrała się w ostatnich 200 latach na Zachodzie (a w ciągu ostatniego półwiecza przeistoczyła pozostałe kontynenty z Azją na czele), to najistotniejsze wydarzenie w dziejach ludzkości. W tym czasie Londyn rozrósł się przecież z miliona do 8 mln mieszkańców. A Nowy Jork z 500-tysięcznego miasta w 1800 r. napęczniał do 19 mln w 2010 r. Pojawiły się też takie pojęcia, jak megamiasto czy miasto globalne, a nawet ich specjalne klasyfikacje. Według jednej z nich, tzw. klasyfikacji GaWC (ang. Globalisation and World Cities), przygotowywanej cyklicznie na wydziale geografii brytyjskiego Loughborough University, najważniejsze światowe metropolie to dziś Nowy Jork i Londyn (tylko one mają ranking Alpha ++), zaraz za nimi lokują się Hongkong, Paryż, Singapur, Tokio, Szanghaj, Dubaj, Chicago i Sidney (Alpha +). Te miasta to – według tego rozumowania – prawdziwi zwycięzcy naszych czasów. Nawet jeśli mają wiele problemów wewnętrznych (przestępczość, bezdomność, zanieczyszczenie), i tak dają światu wielokrotnie więcej korzyści, niż powodują strat. To tu generowane jest gros światowego rozwoju gospodarczego, tu trafiają najzdolniejsi i najbardziej pomysłowi, tutaj te pomysły w sposób najbardziej efektywny kojarzone są z kapitałem potrzebnym do ich realizacji. Nic więc dziwnego, że właśnie tutaj powstają najważniejsze idee i wynalazki. Na tym tle prowincja pozostaje czymś w rodzaju rezerwatu dla słabszych jednostek (stąd na przykład wyższe zazwyczaj na prowincji wskaźniki bezrobocia) albo azylem dla tych (nielicznych), którzy nie chcą lub nie muszą uczestniczyć w wyścigu, który narzuca jednostkom współczesna gospodarka.
Gdybyż było to aż takie proste. – Niestety, mit metropolii jako ostatecznego celu ludzkiej egzystencji i prowincji, na której można się spokojnie zaszyć i odrobinę odsapnąć, to tylko jedna strona medalu. Bo na sprawę można spojrzeć z zupełnie innej perspektywy – przekonuje Ananya Roy z Uniwersytetu Berkeley. Ta renomowana amerykańska ekonomistka to jedna z przedstawicielek tzw. szkoły Los Angeles. Czyli grupy kalifornijskich (choć nie tylko) akademików, którzy w ciągu ostatnich 20 lat zrobili wiele, by wskazać, jak bardzo niekompletna jest wizja wyidealizowanego świata wielkich metropolii. Zaczęło się niewinnie, bo od... książki o historii Los Angeles. Napisał ją w 1990 r. amerykański historyk i teoretyk przestrzeni miejskiej (oraz zatwardziały marksista, co w Ameryce jest pewną rzadkością) Mike Davies. W „City of Quartz” (Mieście z kwarcu) Davies pokazał, jak w ciągu ledwie 100 lat Miasto Aniołów przeistoczyło się z prowincjonalnej mieściny liczącej „ledwie” 100 tys. dusz w stolicę światowego przemysłu rozrywkowego i drugą co do wielkości aglomerację Ameryki. Ale w przeciwieństwie do większości badaczy nie przedstawił tego w formie historii wielkiego ekonomicznego sukcesu, lecz skoncentrował się na przestrzeni miejskiej. U Daviesa dzieje Los Angeles to pole rywalizacji różnych grup interesu: kilku bogatych klanów biznesowych, wpływowych wspólnot religijnych, lobby Hollywood, wpływowych deweloperów czy legendarnej lokalnej policji LAPD. Wszyscy ci gracze, by nie wchodzić sobie zanadto w drogę (i zaoszczędzić), pchają miasto do tego, by budowało się nie wzwyż, lecz wszerz (notabene jest to jeden z powodów chronicznych kłopotów budżetowych Kalifornii, która musi obsłużyć rozlane na wielkich pustynnych powierzchniach miasto). W ten sposób L.A. znosi tradycyjny i znany ze starego świata klasyczny podział na centrum i prowincję. Bo miasto tę prowincję po prostu pożera. Nie musi jej nawet faktycznie inkorporować. Wystarczy, że zbliży się na tyle, by jakaś spokojna mieścina zaczęła być przedmiotem awansów np. ze strony spekulujących ziemią deweloperów. Takie miasteczko – które raz poczuło zapach olbrzymich pieniędzy – nigdy już nie wróci do swojego prowincjonalnego sennego charakteru. "Miasto z kwarcu" zrobiło furorę, bo wielu znalazło w niej pewną uniwersalną historię: opis brutalnej logiki miejskiej ekspansji i nieuchronnego zjadania prowincji. Czyli problem nie tylko Kalifornii (tu opisywany proces zaszedł już dawno temu), nawet nie samej Ameryki (w drugiej połowie XX wieku w podobnym tempie i w podobny sposób rozrosło się miasto Phoenix), lecz także reszty świata.
Rewolucja komunikacyjna
Temat podchwyciło ochoczo wielu autorów. Pochodzący z Nowego Jorku (ale pracujący na Uniwersytecie Kalifornijskim) geograf Ed Soja sam nakreślił na przykład wizję przyszłości miasta. Jeszcze dokładniej niż Davies opisał, jak będzie wyglądało w XXI wieku klasyczne "expolis". Miasto, które nie ma początku ani końca. Przemierzając je (oczywiście prywatnym samochodem, bo komunikacja miejska z powodu zbyt wysokich kosztów nie jest w stanie funkcjonować tak dobrze, jak w starym kompaktowym mieście), podróżny będzie miał wrażenie, jakby nigdy z tego miasta nie wyjeżdżał. Oczywiście każdy planista na świecie wie, że takie rozciągnięte miasto to obłęd, ale w praktyce tego procesu nie da się powstrzymać. Dzieje się tak dlatego, że napędzają go potężne siły: z jednej strony rewolucja komunikacyjna (nie tylko samochody, lecz także internet), a z drugiej wysokie ceny mieszkań w centrach miast.
Jeszcze dalej poszedł urodzony w Bombaju (ale wykładający na Uniwersytecie Nowojorskim) antropolog Arjun Appadurai. Przez lata jego zahaczające o mistycyzm prace traktowano z przymrużeniem oka. Dziś jednak widać, że było w nich sporo genialnej intuicji. Na przykład gdy twierdził, że takie koncepcje, jak miasto czy prowincja, od dawna już nie istnieją. Są tylko kategoriami istniejącymi w naszych głowach. Według Appaduraia by pożreć prowincję, metropolia nie musi wyglądać jak jedna wielka aglomeracja, gdzie zmieniają się tylko tabliczki z nazwami miast czy gmin. Ludzkie osady może ciągle dzielić las czy puste pole. Liczy się, że mentalnie wszyscy mieszkańcy i tak są częścią jednej i tej samej jednostki miejskiej. Skąd wiadomo, że są? Bo płacą cenę związaną z miejskością. Połknięta prowincja traci większość ze swoich plusów. Nie jest już tańsza (bo poziom cen w ramach jednej przestrzeni miejskiej ma skłonność do wyrównywania się), nie jest też spokojna, więc przestaje być upragnionym azylem. Wszędzie mamy miasto, przed którym nie ma ucieczki. Skutki tego procesu widać również w innych miejscach. – Rozciąganie wszerz powoduje pęknięcia w samym środku miejskiej tkanki – przekonują autorzy ze szkoły Los Angeles. Ich efektem jest fragmentaryzacja właściwego miasta. W tym bardzo silna presja na segregację pod względem zamożności (na przykład budowa strzeżonych osiedli). Kiedyś osoby bogate przenosiły się na przedmieścia, by cieszyć się kompromisową mieszanką metropolii i prowincji. Dziś – przynajmniej w świecie opisywanym przez Kalifornijczyków – taka ucieczka nie ma już sensu. Tam, dokąd uciekano kiedyś, teraz jest... miasto.
Efekt uboczny
Autorzy szkoły z Los Angeles pewnie popadają w trochę zbyt wysokie, jak na naszą wrażliwość, tony. Wbrew pozorom ich argumenty nie są jednak całkiem oddalone od polskiej rzeczywistości. Kilka tygodni temu "DGP" opublikowało rozmowę z czołową polską urbanistką Magdaleną Staniszkis, która naszkicowała w niej strukturalne problemy większości polskich miast. Zwłaszcza tych dużych (jak Warszawa), które od przełomu 1989 r. w sposób niekontrolowany rozlewają się na opłotki. Staniszkis zwraca uwagę, że w Polsce około 70 proc. decyzji o pozwoleniach na budowę jest wydawane na terenach, dla których nie istnieje plan zagospodarowania przestrzennego. – To jasne, że deweloper woli budować tam, gdzie planu nie ma, a dzięki temu grunt jest tańszy. Czyli robi to na obrzeżach miast – argumentuje urbanistka. – I właśnie dlatego współczesna Warszawa wygląda jak ciastko z dziurką: rozrastające się obrzeża i wiele pustych terenów w środku z placem wokół Pałacu Kultury na czele. W polskiej stolicy zachodzi najbardziej niebezpieczny proces dla racjonalności funkcjonowania miasta. Bo rozciągnięte miasto jest drogie i niewygodne. Drogie, bo miasto trzeba uzbroić. To dlatego wiele dzielnic peryferyjnych nie ma porządnych dróg, nikt nie nadąża z budowaniem szkół, przedszkoli, domów kultury. No i trzeba tam jeszcze jakoś dojechać.
Czy to nie brzmi jakby podobnie do tez Edwarda Soi i Arjuna Appaduraia? Nie dostrzegając tych problemów, sami skazujemy się na poważne problemy.
To nie wszystko. Ignorując zmieniającą się naturę relacji między metropolią a prowincją, wpadamy w jeszcze jedną pułapkę. Aby zrozumieć, na czym polega, wróćmy na chwilę do przytaczanych już statystyk Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego. Dowodzą one, że klucz geograficzny (prowincja – metropolia, albo Polska A – Polska B) nie mówi nam zbyt wiele o poziomie stanu zdrowia Polaków i gdzie należałoby ewentualnie zainwestować, by negatywne zjawiska usunąć. Chyba że oderwiemy się od tej mantry. I zauważymy, że polskie nierówności w stanie zdrowia nie mają związku z miejscem zamieszkania, lecz innymi rzeczami. Na przykład z wykształceniem. – Współczynnik umieralności osób z wykształceniem wyższym jest kilkakrotnie niższy niż u tych po podstawówce. I to niezależnie od tego, czy mieszkają na wsi, czy w stolicy – przekonuje Rafał Halik z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego. Gdyby więc inwestować, to już raczej w edukację (i to przekrojowo), a nie w konkretne regiony. Takich przykładów znaleźć można więcej. Wystarczy tylko zacząć szukać. Na przykład w Finlandii. Jeszcze w latach 80. Finowie uchodzili za społeczeństwo bardziej schorowane niż Polacy. Dzięki konsekwentnej i rozłożonej na lata ofensywie edukacyjnej średnia długość życia poszła tam mocno do góry. I to we wszystkich regionach. A na dodatek dostali jeszcze efekt uboczny w postaci wzrostu kapitału edukacyjnego i innowacyjności gospodarki.