Od maja ubiegłego roku komisja weryfikacja przyznaje odszkodowania i zadośćuczynienia lokatorom ze zreprywatyzowanych kamienic. Stołeczny ratusz twierdzi jednak, że nie może wypłacać tych świadczeń. Miasto argumentuje, że zasady przyznawania odszkodowań są niejasne, a decyzja odszkodowawcza jest uzależniona od uprawomocnienia decyzji komisji weryfikacyjnej odnoszącej się do danej nieruchomości.

Reklama

Dlatego komisja w czwartek przeprowadziła publiczne przesłuchanie w sprawach, w których mieszkańcy zreprywatyzowanych nieruchomości ubiegają się o odszkodowania i zadośćuczynienia. Stawili się mieszkańcy kamienic przy ul. Dahlbergha 5, Jagiellońskiej 27 i Noakowskiego 16, warszawski ratusz reprezentowali pełnomocnicy.

Jako pierwsza mówiła Alicja Kruszewska, która mieszkała przy Jagiellońskiej 27 w latach 1961-2012. Wiceprzewodniczący komisji Sebastian Kaleta pytał ją, jak zmieniła się jej sytuacja po reprywatyzacji kamienicy. - Czynsz trzykrotnie się zwiększył, to była kwota ponad 1 tys. zł z 400 zł. Poza tym były szykany ze strony nowych właścicieli (...) to były pożary, odcięcie gazu, zawieszane siatki zaciemniające mieszkanie, w 2012 roku, z tego, co pamiętam była odcięta woda - mówiła Kruszewska.

Opowiadała, że w mieszkaniu przy Jagiellońskiej mieszkała z matką i ojcem, który zmarł w 2009 roku. Mówiła, że oboje rodzice doznali udarów i najpierw zmarł jej ojciec. Przewodniczący komisji Patryk Jaki pytał Kruszewską, czy wiąże pogorszenie się stanu zdrowia jej bliskich z działaniami po reprywatyzacji. - Tak, oczywiście, ewidentnie - odpowiedziała.

Dopytywana, czy władze miasta miały świadomość, jaka jest sytuacja mieszkańców Jagiellońskiej 27, odpowiedziała, że było wystosowane zbiorowe pismo do ówczesnej prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Dodała, że odpowiedzi na to pismo nie było.

Przewodniczący komisji pytał przedstawicieli ratusza, czy Kruszewska powinna dostać od miasta odszkodowanie. Reprezentująca ratusz mecenas Zofia Gajewska odpowiedziała: - Miasto stołeczne Warszawa dostrzega oczywiście potrzebę przyznania odszkodowań i zadośćuczynień osobom pokrzywdzonych przez beneficjentów decyzji reprywatyzacyjnych, stoi jednak na stanowisku, że powinno być to rozwiązanie zgodnie z prawem, a nie wybiórcze i obarczone wadami prawnymi.

Gajewska zarzuciła komisji, że sposób wyliczania odszkodowań dla lokatorów budzi poważne wątpliwości prawne. - Urząd m.st. Warszawy nie ma innej możliwości, tylko zaskarża decyzje odszkodowawcze - zaznaczyła.

Reklama

- Jeżeli chodzi o te kwestie prawne, które budzą poważne wątpliwości i zastrzeżenia jest to przede wszystkim zależność decyzji odszkodowawczej od decyzji głównej. Co to znaczy? To znaczy, że skoro sytuacja jest na dzień dzisiejszy taka, że wszystkie decyzje, poza dwoma, są na etapie kontroli sądowo-administracyjnej, to nie jest powiedziane, że te decyzje utrzymają się w obrocie prawnym. Jeżeli one nie utrzymają się w obrocie prawnym - również nie mają prawa ostać się decyzje pochodne, czyli decyzje dotyczące odszkodowań i zadośćuczynień - podkreśliła.

Mecenas zwróciła uwagę, że miasto kwestionuje to, że obciąża się je kosztami odszkodowań, a nie beneficjentów czy ich następców prawnych, którzy - jak podkreślała - "dopuszczali się de facto krzywd lokatorów". - Miasto nie krzywdziło tych lokatorów, z tym się chyba wszyscy zgodzimy - mówiła Gajewska. W reakcji na to Jaki powiedział, że się "nie zgodzimy". - Gdyby nie było tych skandalicznych decyzji reprywatyzacyjnych na nieżyjące osoby, to nie byłoby wielu z tych tragedii - powiedział przewodniczący komisji.

Mecenas Bartosz Przeciechowski odnosząc się do głównego pytania Jakiego, czy świadek należy się odszkodowanie, powiedział: - Miasto nie jest w stanie ocenić na podstawie aktualnie posiadanych informacji, czy należy się 350 tys. zł za krzywdę, czy 30 tys. zł, jak orzekacie w innych sprawach. Dopytywany, czy odszkodowanie się należy, odpowiedział, że "należy się, tylko, że musi to nastąpić we właściwym trybie, który uwzględnia wszystkie elementy stanu faktycznego i prawnego".

"Żyliśmy w ogóle 6,5 roku na budowie"

Z kolei b. lokator nieruchomości przy ul. Noakowskiego 16 Leszek Bryłka mówił przed komisją o działaniach jakie podejmował nowy właściciel budynku. Według niego, dochodziło do długotrwałych przerw w dostawach prądu oraz okresowego odcięcia instalacji gazowej. Ponadto - jak dodał - w kamienicy po reprywatyzacji rozpoczęto prace budowlane, które doprowadziły do "degradacji" budynku, a także utrudniały dostanie się do wynajmowanego lokalu.

Pytany, co jest największą krzywdą, jakiej doznał po reprywatyzacji powiedział, że jest to "trauma po tych prawie pięciu latach (od reprywatyzacji), nieustająca nerwica mojej żony oraz bardzo duże problemy psychologiczne związane ze stanem mojego dziecka".

Jaki pytał, czy lokatorzy Noakowskiego 16 uzyskali pomoc ze strony ówczesnych władz miasta. - Były prowadzone próby spotkania się z panią prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz. Podjęliśmy cztery próby - wszystkie niestety spotkały się z uchyleniem terminu, bo początkowo przyjmowano ten termin spotkania, a później go uchylano - mówił Bryłka.

Był też pytany, o jakie odszkodowanie się ubiega. - Odszkodowanie w sumie 480 tys. zł, wliczając w to kwestie odszkodowania za bonifikatę, w wysokości 280 tys. zł. Natomiast jeśli chodzi o sumę zadośćuczynienia to wystąpiłem o kwotę 150 tys. zł na każdego członka rodziny - powiedział świadek.

Anna Błażewicz, która tak jak Bryłka mieszkała przy Noakowskiego 16 mówiła, że do momentu reprywatyzacji kamienicy jej rodzina była szczęśliwa, a później "sytuacja reprywatyzacyjna bardzo zmieniła też relacje rodzinne". - Nikt nas z miasta nie poinformował, żadnej nie mieliśmy informacji, że kamienica została komukolwiek przekazana - podkreśliła i dodała, że o reprywatyzacji dowiedziała się z ogłoszenia na drzwiach do klatki schodowej.

Błażewicz opowiadała również o uciążliwych remontach, który miały miejsce po reprywatyzacji. - Żyliśmy w ogóle 6,5 roku na budowie i to w takim remoncie, gdzie nam ściany popękały, drzwi się nie otwierały, nie zamykały, stropy się ugięły i my jako lokatorzy powiadomiliśmy wszystkie instytucje, łącznie z premierem Tuskiem, o naszej sytuacji. Nie było w ogóle żadnego odzewu, nikt się nie interesował, a prokuratura to nawet tak przewlekała nasze wnioski, że nam się sprawa po prostu przedawniła - mówiła.

B. lokatorka z Noakowskiego 16 mówiła też o nagłej śmierci swojego syna w 2011 roku. - Mój syn był bardzo wrażliwym dzieckiem. Nie mógł się pogodzić, tak jak ja do tej pory, z tym co nas spotkało, z tymi sprawami sądowymi, z tymi nękaniami, pismami, kiedy my opuścimy (lokal). Administrator przychodził: "Jeszcze państwo jesteście, jeszcze mieszkacie" i serce syna po prostu nie wytrzymało - powiedziała.

"Nękać i utrudniać życie mieszkańców"

Ostatnia przed komisją zeznawała mieszkanka ul. Dahlberga 5 Bożena Baranek. Mówiła m.in., że w 2008 r. do ich kamienicy wprowadził się współpracownik Marka M. Kamil Kobylarz, którego zadaniem "było nękać i utrudniać życie mieszkańców" tak by się wyprowadzili. Według niej, Kobylarz m.in. palił śmieci na podwórku kamienicy czy odtwarzał głośno muzykę również w czasie ciszy nocnej.

Dodała, że skargi kierowane w tej sprawie do władz miasta były przez ratusz przekazywane innemu współpracownikowi Marka M. Hubertowi Massalskiemu, z którym "nie było żadnego kontaktu".

Zaznaczyła, że miasto - mimo że miało 1/3 udziałów w kamienicy przy ul. Dahlberga 5, nic nie zrobiło, by pomóc lokatorom. - Wręcz przeciwnie. Na sprawie o eksmisje było za tym, żeby nie przyznawać lokalu socjalnego - stwierdziła.

Kaleta pytał, czy lokatorom udało się spotkać w tej sprawie z przedstawicielami władz Warszawy. Baranek odparła, że miała miejsce rozmowa z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz. - Wszyscy lokatorzy z Dahlberga 5 poszli na spotkanie. Pani prezydent było bardzo przykro, ale (mówiła, że - PAP) nic się nie da zrobić - powiedziała świadek.