Rynek domów przeżywa załamanie. Z danych Warszawskiej Giełdy Nieruchomości wynika, że na jednego kupującego przypada dziś ponad 60 ofert sprzedaży domów. Niektóre nieruchomości w stolicy czekają na klienta już ponad trzy lata. Niewiele lepiej jest w okolicach Poznania, Wrocławia, Krakowa czy Trójmiasta, gdzie rynek praktycznie zamarł. Wyhamowanie popytu nie jest jednak proporcjonalne do korekty cen. Te wprawdzie spadły, ale – zależnie od lokalizacji – średnio o 2 do 14 proc. To zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę trudną sytuację na rynku hipotek i spadek zdolności kredytowej Polaków – uważa Edyta Krakowiak z Warszawskiej Giełdy Nieruchomości.

Jak upolować rarytas?

Zdarzają się jednak prawdziwe okazje, kiedy domy przeceniane są nawet o 40 – 60 proc. Ich właścicielom zależy na szybkim zbyciu nieruchomości z powodów rodzinnych lub finansowych.
Tak było z 240-metrowym domem w warszawskim Wilanowie, który kilka tygodni temu został sprzedany za 650 tys. zł. Tymczasem jeszcze półtora roku temu właściciele chcieli za niego 1,5 mln zł. Sytuacja była jednak szczególna, bo sprzedający nie byli w stanie spłacać zaciągniętego na nieruchomość kredytu i bank groził licytacją komorniczą – wyjaśnia Edyta Krakowiak.
Reklama
W Karłowicach pod Wrocławiem właściciel zgodził się sprzedać za 300 tys. zł dom, który rok wcześniej wyceniał na 600 tys. zł. Podobnych transakcji sporo jest w okolicach Łodzi, Krakowa i Opola. Na obrzeżach dużych miast niemal podwoiła się liczba domów z tabliczkami "sprzedam" – mówi Marta Kosińska z portalu Szybko.pl. Dodaje, że wiele z nich to inwestycje jeszcze niewykończone. Ich właścicielom po prostu zabrakło na to funduszy.
Co ciekawe, to właśnie takie niewykończone posiadłości w cenie 300 – 400 tys. zł cieszą się największym popytem. Rozpoczęta budowa pozwala uniknąć żmudnego niekiedy etapu projektowania i oczekiwania na niezbędne decyzje administracyjne. Ponadto nowy nabywca może wykańczać dom stopniowo, nawet przez kilka lat, nie nadwyrężając się przy tym finansowo.

Jest w czym wybierać

Znacznie trudniej sprzedać domy już wykończone, a także te w stanie deweloperskim. Sytuację deweloperów dodatkowo pogarsza fakt, że do dzisiaj próbują znaleźć klientów na inwestycje, których realizację rozpoczynali jeszcze w latach 2007 – 2008, a więc na samym szczycie mieszkaniowego boomu, kiedy musieli słono płacić i za ziemię, i za materiały budowlane, i do tego sowicie wynagradzać fachowców.
Taką pechową inwestycją jest np. osiedle domów jednorodzinnych pod Legionowem, którego budowę zakończono dwa lata temu. Z dziesięciu postawionych budynków na właścicieli nadal czeka aż sześć.
Jeszcze gorzej jest w Lipkowie w okolicach Puszczy Kampinoskiej, gdzie jedna z warszawskich spółdzielni mieszkaniowych wybudowała 18 domów i... do tej pory nie znalazła chętnego nawet na jeden. To jednak wina inwestora, który nie chce nawet myśleć o przecenieniu nieruchomości – za dom o powierzchni 250 metrów kwadratowych na 1000-metrowej działce żąda 1,4 mln zł. Tymczasem w okolicy można kupić domy o podobnej wielkości i do tego już urządzone za 800 – 900 tys. zł. W dodatku jest to cena wywoławcza, a jak wiadomo, dzisiaj na rynku nieruchomości licytuje się w dół, a nie w górę.