W PRL wiele szkół budowano tak, aby w razie kolejnej wojny można je było szybko przekształcić w szpitale. Czy wkrótce nowe budynki będą projektowane podobnie?
Przez ostatnie 70 lat myślenie o przyszłości paradoksalnie było prawie nieobecne w planowaniu i architekturze miast. Powojenny modernizm skupiał się na ekstrapolacji tego, co jest tu i teraz – np. skoro dziś po ulicach jeździ 1 tys. samochodów, to zakładamy, że za 10 lat będzie ich 10 tys.; jeśli dziś mamy 1 mln mieszkańców, to za 20 lat populacja zwiększy się o 500 tys. I tak w zależności od trendów projektowano przestrzeń miejską. Mniej więcej od lat 80. XX w. zaczęła się postmodernistyczna reakcja, która odrzuciła wiarę w postęp i przejawiała niechęć do planowania miast jako całości. Jednocześnie koncentrowała się na tym, jak utrzymać i zarządzać zasobami, które mamy. O ile modernistyczne planowanie można podsumować jako „tak samo, tylko bardziej”, o tyle postmodernizm oznaczał „tak samo jak dawniej”. Z kolei w ostatnich latach planowanie, podporządkowane ekonomicznej doktrynie austerity, to było „tak samo, ale mniej”. A sytuacja pokazała, że przyszłość istnieje, tylko nie wiemy jaka. Powoli pojawiają się głosy, że w planowaniu miast trzeba się z tym nieznanym zmierzyć.
Z jakimi założeniami?
Reklama
COVID-19 pokazał, że ochrona życia jest ważniejsza niż zarabianie pieniędzy. Wydaje mi się, że w ekonomii powróci zrozumienie, iż nie wszystko musi przynosić bezpośredni, krótkoterminowy zysk. A w urbanistyce i architekturze znowu pojawi się świadomość, że potrzebujemy planowania z marginesem bezpieczeństwa. Odnosi się to zwłaszcza do infrastruktury – np. w Wielkiej Brytanii, mocno neoliberalnym kraju, w którym wszystko jest obliczone na zysk, w infrastrukturę nie inwestowano od lat. Kolej jest tu wciąż w większości spalinowa, a nie elektryczna. Na przykład Plymouth, miasto w południowo-zachodniej Anglii, jest połączone z resztą kraju jedną nitką kolejową, którą zbudowano w 1906 r.
Reklama